Przy ziemi brunatnej gałązka zielona
i listek drobny pnie się po niej,
zza traw wygląda, lecz nazbyt mały,
ledwie się wychyli, wicher go potrąca,
pobladły ku ziemi jeszcze bardziej zwija.
Wciąż za daleko mu jeszcze,
by z traw się wydostać,
wspięć nieco wyżej, dojrzeć
i objąć horyzont odległy,
zrozumieć, jaki jest wielki,
i wybrać w dłuższą podróż po nim.
Nie pisana mu jeszcze tak daleka podróż
,poza tą, którą po ziemi odbywa,
karmi się ciepłem jej natury,
i dobrze mu przy niej i dal go przyzywa,
by spojrzenie w niej bez końca zanurzyć.
Na czas swej podróży,
pośród miejsc mu danych,
czerpie ze źródeł rosy o poranku,
w nadziei na światło,
które dotrze samo na chwilę,
w której wiatr lżejszy go porwie
i w dal błękitną poniesie na stałe.
Różne pory
Gdy na wiosnę jasno świeci,
każdym rankiem, każdym dniem,
wszystko rodzi się najlepiej
i pięknieje z dnia na dzień.
Pączkiem najpierw malusieńkim
i zieloną jest nadzieją,
że już zawsze będzie piękną,
miłą dla oczu pociechą.
Lecz czas leci,
więc też pączek się przemienia
i przechodzi w owoc,
który, choć jest inny,
ale również piękny, miękki,
oraz słodki czasem bywa.
Gdy stopniowo w cieple rośnie,
latem złoci się, rumieni,
słodko pachnie i na drzewie
w pielęgnacji wciąż dojrzewa.
I już zbiorów czas nadchodzi,
które szybko się zbliżają,
w płynnym czasie, gdy dzień leci,
miesiąc za miesiącem wstaje.
Gdy już słabiej świeci słońce,
w jesień dni się zamieniają,
w których chłodne są poranki
i owoce już dojrzałe
twardszej skórki nabierają.
Tak upływa, leci czas,
który w zimę wnet przechodzi,
co się srebrzy, mieni, świeci,
srebrne włosy swe przynosi,
na choinkach je zawiesza
i obleka całą ziemię puchem białym.
A owoce też już inne,
do niej się upodabniają,
choć smakują wyśmienicie,
lecz w okresie tym stopniowo przejrzewają.
I wracają jakby znowu
do pierwotnej swej postaci,
kulą się i maleją,
kruchsze stają, łagodnieją,
jak te pączki, które były na początku.
I choć czas ich już przychodzi,
to też swoją wartość mają
i smakują w tej postaci, choć inaczej,
jednak zawsze jak najlepiej,
na swą kolej oczekując.
Wiatru granie
Miękko stąpa, cicho pnie się, każdą nutkę lekko niesie,
delikatnie, by nie zniszczyć nic po drodze, lecz utrwalić,
nie dotyka prawie wcale.
By nie spłoszyć rannej ciszy, by nie zbudzić jej przedwcześnie,
porusza się cicho, grzecznie i spokojnie, że aż miło i bezpiecznie.
Lecz stopniowo go roznosi i choć wolno, jednak stale kroczy dalej,
a im dalej to donośniej, postępuje coraz głośniej.
Coraz szybciej, coraz pewniej, aż rozpędza się i rośnie,
i choć szybko, to rytmicznie, więc wygląda to niegroźnie.
Jednak gna już coraz prędzej, mknie i dudni, dudni, mknie,
gwiżdże, sapie, pata taj, tłucze, chrapie, w to mu graj.
Gna przed siebie, rwie i pędzi, jak szalony, rozpędzony, nieuważny,
wpada wszędzie i panoszy się i dudni, stuka, wali coraz mocniej.
Szasta, tłucze, a im bardziej niespokojny, niesie chaos, zawieruchę,
która ciska się, szaleje i porywa, co na drodze napotyka.
Jakby bał się własnej złości, że wypali się z nią coś w nim.
Słabnie, cichnie i powraca do miłego, spokojnego znowu grania.
Pośród lasu, łąk i pół, pośród ciszy, bez hałasu, znów bezpiecznie i łagodnie,
w swej wolności i wyborze wraca tam, gdzie najlepiej, najspokojniej było wcześniej.
Jakby sam zrozumieć chciał,
co najlepsze w sobie ma.
i listek drobny pnie się po niej,
zza traw wygląda, lecz nazbyt mały,
ledwie się wychyli, wicher go potrąca,
pobladły ku ziemi jeszcze bardziej zwija.
Wciąż za daleko mu jeszcze,
by z traw się wydostać,
wspięć nieco wyżej, dojrzeć
i objąć horyzont odległy,
zrozumieć, jaki jest wielki,
i wybrać w dłuższą podróż po nim.
Nie pisana mu jeszcze tak daleka podróż
,poza tą, którą po ziemi odbywa,
karmi się ciepłem jej natury,
i dobrze mu przy niej i dal go przyzywa,
by spojrzenie w niej bez końca zanurzyć.
Na czas swej podróży,
pośród miejsc mu danych,
czerpie ze źródeł rosy o poranku,
w nadziei na światło,
które dotrze samo na chwilę,
w której wiatr lżejszy go porwie
i w dal błękitną poniesie na stałe.
Różne pory
Gdy na wiosnę jasno świeci,
każdym rankiem, każdym dniem,
wszystko rodzi się najlepiej
i pięknieje z dnia na dzień.
Pączkiem najpierw malusieńkim
i zieloną jest nadzieją,
że już zawsze będzie piękną,
miłą dla oczu pociechą.
Lecz czas leci,
więc też pączek się przemienia
i przechodzi w owoc,
który, choć jest inny,
ale również piękny, miękki,
oraz słodki czasem bywa.
Gdy stopniowo w cieple rośnie,
latem złoci się, rumieni,
słodko pachnie i na drzewie
w pielęgnacji wciąż dojrzewa.
I już zbiorów czas nadchodzi,
które szybko się zbliżają,
w płynnym czasie, gdy dzień leci,
miesiąc za miesiącem wstaje.
Gdy już słabiej świeci słońce,
w jesień dni się zamieniają,
w których chłodne są poranki
i owoce już dojrzałe
twardszej skórki nabierają.
Tak upływa, leci czas,
który w zimę wnet przechodzi,
co się srebrzy, mieni, świeci,
srebrne włosy swe przynosi,
na choinkach je zawiesza
i obleka całą ziemię puchem białym.
A owoce też już inne,
do niej się upodabniają,
choć smakują wyśmienicie,
lecz w okresie tym stopniowo przejrzewają.
I wracają jakby znowu
do pierwotnej swej postaci,
kulą się i maleją,
kruchsze stają, łagodnieją,
jak te pączki, które były na początku.
I choć czas ich już przychodzi,
to też swoją wartość mają
i smakują w tej postaci, choć inaczej,
jednak zawsze jak najlepiej,
na swą kolej oczekując.
Wiatru granie
Miękko stąpa, cicho pnie się, każdą nutkę lekko niesie,
delikatnie, by nie zniszczyć nic po drodze, lecz utrwalić,
nie dotyka prawie wcale.
By nie spłoszyć rannej ciszy, by nie zbudzić jej przedwcześnie,
porusza się cicho, grzecznie i spokojnie, że aż miło i bezpiecznie.
Lecz stopniowo go roznosi i choć wolno, jednak stale kroczy dalej,
a im dalej to donośniej, postępuje coraz głośniej.
Coraz szybciej, coraz pewniej, aż rozpędza się i rośnie,
i choć szybko, to rytmicznie, więc wygląda to niegroźnie.
Jednak gna już coraz prędzej, mknie i dudni, dudni, mknie,
gwiżdże, sapie, pata taj, tłucze, chrapie, w to mu graj.
Huczy, szarpie, furczy, trąbi, rośnie w siłę jeszcze bardziej.
Gna przed siebie, rwie i pędzi, jak szalony, rozpędzony, nieuważny,
wpada wszędzie i panoszy się i dudni, stuka, wali coraz mocniej.
Szasta, tłucze, a im bardziej niespokojny, niesie chaos, zawieruchę,
która ciska się, szaleje i porywa, co na drodze napotyka.
Wpada, niszczy i ponosi, tnie i szarpie i biczuje, sroży, spieszy,
jakby złapać siebie chciał, własne sidła, własny szał.
Aż się w końcu sam rozbija, wtedy złość w nim raptem mija i choć wciąż go jeszcze nosi.. Znika siła co w nim była i stopniowo się wycisza.
jakby złapać siebie chciał, własne sidła, własny szał.
Aż się w końcu sam rozbija, wtedy złość w nim raptem mija i choć wciąż go jeszcze nosi.. Znika siła co w nim była i stopniowo się wycisza.
Jakby bał się własnej złości, że wypali się z nią coś w nim.
Słabnie, cichnie i powraca do miłego, spokojnego znowu grania.
Pośród lasu, łąk i pół, pośród ciszy, bez hałasu, znów bezpiecznie i łagodnie,
w swej wolności i wyborze wraca tam, gdzie najlepiej, najspokojniej było wcześniej.
Jakby sam zrozumieć chciał,
co najlepsze w sobie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz